Forum Terapia z udziałem psów-metody pracy, problemy, informatorium dziedzinowe Strona Główna Terapia z udziałem psów-metody pracy, problemy, informatorium dziedzinowe
dogoterapia
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Artykuł w GW

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Terapia z udziałem psów-metody pracy, problemy, informatorium dziedzinowe Strona Główna -> Hospicja
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Majka
Straszna Gaduła



Dołączył: 30 Maj 2006
Posty: 138
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 23:13, 08 Sie 2007    Temat postu: Artykuł w GW

Jest ich w Polsce 40. Większość to kobiety. Psychoonkolożki. Mają pomagać chorym na raka. Tych jest w Polsce 400 tysięcy

Justyna Pronobis: Wchodzę do sali i mówię: Dzień dobry. Jestem psychologiem. Gdyby ktoś chciał ze mną porozmawiać, jestem do dyspozycji. Głos z sali: "Ależ ja nie jestem chory psychicznie! Mam tylko raka!".

Bożena Winch: Rodzina przychodzi do mnie z pytaniem: "Czy objęłaby pani opieką naszą mamę?". I dodają: "Tylko niech pani nie mówi, że ona ma raka".

Myślę sobie: to o czym ja mam z nią rozmawiać? Zapytam: w sprawie jakiej choroby pani do mnie przyszła?

Pytam ich: jaki ma być następny krok? "No, ma być operowana". Ja: państwu się wydaje, że wasza mama pójdzie do Centrum Onkologii i będzie myśleć, że idzie tam na wyrwanie zęba? A jak poczuje się oszukana?

Chcą, żebym przyszła do kogoś, kto jest w stanie terminalnym, i mówią: "Niech pani tylko nie rozmawia z nim o śmierci". Terminalnym, to znaczy że człowiekowi zostało niewiele życia. To nie ja podsuwam tematy do rozmowy, to pacjent ustala problem. Skoro prosił, żebym przyszła, ma coś konkretnego na myśli.

Każdy przynosi swoje

Justyna Pronobis, Mariola Kosowicz: Czasem lęk przed chorobą jest najmniejszym lękiem. "Jak ja wrócę do domu, to nie będę miała pieniędzy na życie - mówi kobieta - bo mąż mi nie będzie dawał. Znowu będę bita. Przed chorobą znalazłam pracę, teraz do niej nie wrócę, nie mogę dźwigać". Bywa też inaczej: "Mąż przestał mnie bić, bo zachorowałam". Ona ma korzyść z choroby.

Boję się, że im nie opłaca się wyzdrowieć.

Pacjenci chcą rozmawiać nie tylko o tym, jak bardzo boją się śmierci. Wszystko w ich życiu zaczyna się nagle kłaść - jak domek z kart.

To nieprawda, że mąż odchodzi do innej, bo nie może patrzeć na żonę bez piersi. Małżeństwo rozpada się dlatego, że już wcześniej było chore. Ktoś był dyrektorem wielkiego banku, a teraz nie może wrócić do pracy. Ktoś przestał zarabiać, jest jedynym żywicielem - boi się o byt swój, swoich najbliższych. A przecież trzeba mieć jeszcze pieniądze na leczenie!

Przyjeżdżają synowie i witają się z ojcem w gumowych rękawiczkach. Dalsza rodzina, znajomi pomijają ich w zaproszeniach. Dzieci w klasie mówią: "Nie będziemy się z tobą bawić, bo twoja mama umiera na raka!". Słyszą to w domu. Pani na wywiadówce mówi, żeby nie zadawać się z Bożenką, bo jej matka ma nowotwór. A w tych szpitalach różne choróbska można złapać. Lepiej więc ją omijać. Niewiarygodne? Niestety, wciąż są w Polsce ludzie, którzy uważają, że rakiem można się zarazić. A nauczycielka nawet nie widzi problemu, że dzieci kogoś wykluczają...

Miałam pacjentkę, która nie chciała się leczyć, wyrywała sobie wenflony. W dzieciństwie była molestowana seksualnie przez matkę. "Nie chcę, żeby mnie ktoś dotykał" - powtarzała. Szukała w sobie jakiejś winy...

Ktoś chce się pogodzić z synem, którego nie widział trzydzieści lat. Inny porządkuje swoje życie na zimno, rozporządza majątkiem.

Spraw jest mnóstwo - każdy przynosi swoje. Przy ciężkiej chorobie wszystko wychodzi, widać jak w soczewce, co było złe.

Jasne, że wszystkich problemów nie rozwiążemy. Ale możemy chociaż próbować. Dzwonimy do Centrum Praw Kobiet i prosimy o pomoc. Mamy narkomanów - to załatwiamy ośrodek, żeby ich pilnowali i przywozili nam na chemię czystych.

Uszyłybyśmy koronkowe pasy

Mariola Kosowicz: Najczęściej (jeśli ktoś w ogóle słyszał o takiej specjalizacji) praca psychoonkologa kojarzy się z nowotworem piersi. I z ginekologią. No, może jeszcze z rakiem płuc - bo palą!

Rozmawiam z młodym człowiekiem po operacji prostaty. Chciałby nadal mieć życie seksualne, a nie będzie jak przedtem, bo ma zaburzone funkcje fizjologiczne. Chłopiec z rakiem jądra dowiaduje się, że może w przyszłości nie będzie mógł zostać ojcem. Inna osoba nie ma języka. Jeszcze innej usunięto część twarzy i przeszczepiono skórę z pośladka.

My pracujemy ze wszystkim.

Jak mają wrócić do życia?


Czy inni ich zaakceptują? Czy sami siebie zaakceptują?

Niedawno musiałam zmierzyć się ze starszą panią, która za nic nie chciała poddać się stomii (wyłonieniu sztucznego odbytu). "Nie będę nosić tego cholernego worka! Chcę mieć jeszcze intymność z moim Józiem". Przekonywałam ją i przekonywałam... Pani ma raka jelita grubego.

Moim zadaniem było znaleźć rozwiązanie, żeby chciała się ratować.

Wiem, co możemy zrobić, żeby tę intymność zachować - powiedziałam. Może pani uszyć sobie piękny pas i schować ten worek w koronkach. Czarny, czerwony, z zapinkami do pończoch. "Taaak? - zapytała. - No to robimy tę operację!".

Rozmawiać trzeba uczciwie, nie smarując miodem, że wszystko będzie dobrze. Bo łatwo wcale nie będzie...

Po operacji tłumaczyłam tej kobiecie: zakodowano nam przez lata, że kał i mocz są be. Nikt nie wstanie od stołu i nie powie: idę zrobić kupkę. A ty teraz masz to na wierzchu! To naturalne, że na początku nie będziesz mogła na to patrzeć. Trudno ci będzie poradzić sobie z zapachem przy zmianie worka.

Akceptacja "nowej ciebie" będzie wymagała czasu.

Może pomyślisz, że znajomi dlatego nie przychodzą.

Możliwe, że niektórzy odpadną. A inni zdadzą test przyjaźni.

Stomia to nie jest problem tylko starszych osób, które najczęściej zapadają na raka jelita. Czasem są to młode kobiety, które miały nowotwór narządów rodnych, ale powikłania były jelitowe. I noszą ten worek przez jakiś czas, albo i do końca życia.

Próbowałam namówić zaprzyjaźnione redaktorki, żeby napisały o tych dziewczynach. Uszylibyśmy im koronkowe pasy, zrobili zdjęcia - pokazali, że nie muszą rezygnować z intymności i piękna. Usłyszałam: "My bardzo chętnie, ale szefostwo się nie zgadza. To taki śmierdzący temat".

A one chowają się przed światem.

Dusza też ma raka

Justyna Pronobis: Na początku mówię: to jest normalne, że masz problemy emocjonalne. Masz też prawo oczekiwać pomocy.

Jeśli jej nie chce - to nie mogę nikomu pomóc na siłę.

Dalej: to normalne, że masz problemy związane z bardzo trudną terapią i jej skutkami. Stratami.

Bardzo często pacjenta z rakiem boli. Warto go przygotować na cierpienie. Na przykład że po chemioterapii może mieć trudności ze snem, z jedzeniem - może wymiotować. Że po radioterapii może być rumień.

Jeśli te dolegliwości nastąpią, a oni usłyszeli o tym wcześniej, nie będą tacy przerażeni.

Był kiedyś taki pogląd, że psychoterapia potrafi zwalczyć chorobę. Bez przesady. Psychoterapia pomaga radzić sobie z trudną sytuacją. Jest to związane z neuropsychoimmunologią, mówiąc w uproszczeniu - wpływa na odporność, także fizyczną.

Każdy radzi sobie po swojemu. Każdy inaczej wygrywa. Z chorobą, z depresją.


Depresję ma co trzeci chory na nowotwór. Wygrana zależy m.in. od stylu radzenia sobie z problemami w ogóle. Nigdy nie mówię: musisz walczyć! A nuż trafiłam na osobę, która nawet przed rakiem nie "walczyła". Miała jednak inne, także skuteczne, sposoby radzenia sobie z trudnościami.

Jestem wręcz zwolenniczką walki z tyranią pozytywnego myślenia. Jeśli ktoś jest typem wojownika i powtarza: "Wygram z chorobą; widzę, jak te komórki rakowe giną!" - zawsze będę go w tym wspierać. Ale ducha walki przejawia zaledwie 15 proc. chorych na nowotwory.

Jeśli ktoś ma oczy sine z wypłakania, to przecież nie będę go poszturchiwać i mówić: no, spróbuj się zmobilizować! Walcz! Bo odbiorę mu prawo do naturalnego reagowania. I to może przynieść odwrotne skutki. Mąż powtarza: "Nie poddawaj się! Musisz jeść". Żona: "Staś tak bardzo chce, żebym wyzdrowiała. A ja co? Zupełnie go zawiodłam".

Takie osoby potrzebują wsparcia i rozwiania mitów. Choćby takich: musisz myśleć pozytywnie, żeby wyzdrowieć; depresja powoduje wzrost masy guza.

Tłumaczę im: jeśli brak ci pozytywnego nastawienia i popadasz w depresję, to nie przyczyniasz się tym do rozwoju choroby.

Wsparcie bliskich jest ogromnie ważne, tylko że nie na siłę. Ten mąż też nie jest taki chojrak i siłacz. On się boi, że ona za chwilę odejdzie. Więc zamiast: "Musisz walczyć! Będzie dobrze. Zobaczysz, damy sobie radę", lepiej powiedzieć uczciwie: "Boję się. Mnie też jest ciężko. Nie chciałbym cię stracić. Teraz nie wiem, co mam ci powiedzieć, ale to nie znaczy, że nie będziemy sobie z tym radzić".

Lęki wyszły na światło dzienne. Można o nich porozmawiać - przez co stają się jakby mniejsze.

Czasem chory odpowiada agresją. Krzyczy na lekarkę: "Pani się na niczym nie zna! Miesiąc tu chyba pracuje!". Tymczasem ona pracuje tu trzydzieści lat. Wyjaśniam jej, żeby nie brała tej złości do siebie. Taki gniew to faza silnego cierpienia pacjenta. Bunt jest jego reakcją na chorobę, na wizję przedłużającego się leczenia, na zagrożenie życia. Ten człowiek już sobie nie radzi.

Gdy depresja jest głęboka, moja pomoc nie wystarczy. Niezbędna jest konsultacja psychiatryczna i zastosowanie leków antydepresyjnych.

Wśród pacjentów paliatywnych depresję ma co drugi.

Dorota Han-Malicka, Magdalena Bidacha:

A nawet jeśli nie ma, to jego stan psychiczny zmienia się z dnia na dzień. Od uśmiechu po płacz i rozżalenie. Jak wahadło.

Wszyscy bardzo potrzebują dotyku. Kiedy podchodzę do łóżka, łapią mnie za rękę i trzymają, póki nie odejdę. Człowiek niedotykany szybciej umiera.

Nie wiem

Bożena Winch: Żyjemy w kulturze, w której śmierć jest tabu. Lekarze są wytworem tej kultury. W związku z tym często przegrywają.

Najtrudniejsze są momenty, kiedy lekarz ma powiedzieć, że to rak; że jest nawrót; i że nie będzie już leczenia przyczynowego (czyli leczenia choroby). Podpowiadam im, że warto wtedy dobrać słowa i ton.

Nie: no... mamy nowotwór. Bo to jak obuchem w łeb! Ale: obawiam się, że wyniki badań są niezbyt dobre. Będziemy sprawdzać dalej, jaki to jest guz itd.

Już samo: obawiam się, będziemy sprawdzać, jest przygotowaniem na ciąg dalszy.

Nie: są przerzuty do wszystkich narządów. Tylko: to, co teraz powiem, może być dla pana trudne. Dla mnie też nie jest to łatwa sytuacja. Niestety, nastąpiły przerzuty do innych narządów.

Wiem, co na to odpowiadają lekarze. "Mam dziesięć minut dla pacjenta i nie będę bawił się w takie subtelności". Tymczasem przekazanie jednej i drugiej informacji zajmuje tyle samo czasu.


Sporo czasu i energii tracę na prostowanie niedociągnięć. Starszy pan poszedł na konsultację (ma raka prostaty). Usłyszał od swojego lekarza, że ma do wyboru: albo naświetlania wewnętrzne, albo zewnętrzne. Które woli? Koniec rozmowy. Ja bym zapytała: jaka jest różnica? Starszy pan nie zapytał. Bo on jest z tego pokolenia, dla którego lekarz to jest ktoś wielki i ważny. Co powiedział, to święte. Tylko że potem przez dwa dni nie wstawał z łóżka. Bo pan doktor się o niego nie zatroszczył. Nie potraktował jak człowieka, któremu należy się wyjaśnienie.

Sporo lekarzy mówi różne rzeczy w dobrej wierze. "Radziłbym to hospicjum na Pileckiego, bo oni współpracują z Centrum Onkologii, są naprzeciwko". Matka i syn, do których skierowane były te słowa, zrozumieli, że tam będzie jeszcze jakieś leczenie. Uchwycili się tego skrawka informacji. Wiadomość, że leczenie w hospicjum polega wyłącznie na leczeniu bólu, była dla nich szokiem.

Ogromną trudnością jest oznajmienie, że skończyło się już leczenie przyczynowe, i zaproponowanie leczenia paliatywnego. To trudne dla wszystkich: lekarza, rodziny, chorego.

Lekarz myśli: przegrałem.

Rodzina: hospicjum - to znaczy śmierć. Mają poczucie winy, że oddali swojego bliskiego. Tłumaczę im wtedy, że nie oddali, tylko zapewnili mu lepszą opiekę.

Chory: fatalnie ze mną. Wysyłają mnie do umieralni - czyli koniec.

Nigdy nie można powiedzieć pacjentowi: już nic nie możemy dla pana zrobić. Bo zawsze można pomóc, nawet w fazie umierania.

Można to zakomunikować na różne sposoby. Na przykład: wyczerpaliśmy już wszystkie możliwości leczenia przyczynowego. Ale są różne możliwości w medycynie, żeby pan nie cierpiał. Można pomagać w domu, w zakładzie leczenia bólu (oddział w szpitalu) lub w hospicjum stacjonarnym (chory musi wyrazić zgodę na umieszczenie go tam; jeśli jest pod opieką, zgodzić musi się jego rodzina).

Lekarze zakładają, że pacjenci o tych możliwościach wiedzą. Pacjenci nie wiedzą.

Kiedy chory pyta: "Ile mi jeszcze zostało?", jedyną uczciwą odpowiedzią jest: nie wiem.

Malutkie rzeczy

Magdalena Bidacha, Dorota Han-Malicka: Kiedy wchodzę do sali, pan Grzegorz często prosi: "Pani magister, niech pani zapali światło, bo muszę się na panią napatrzeć".

Niektórzy pacjenci komentują mój wygląd, makijaż. Jeden śledzi codziennie, jaką mam biżuterię - wczoraj pytał, czy to kryształ górski, tydzień temu, czy to turkusy.

Rodzinie, znajomym wydaje się, że przy śmiertelnie chorych nie wypada żartować, śmiać się - bo to jakaś profanacja! Przeciwnie, oni potrzebują normalności. Chcą porozmawiać o meczu, usłyszeć głupi kawał, pokłócić się.

Mężczyźni nie przestają być mężczyznami. Kobiety zostają kobietami. Nawet w czasie odchodzenia. Są flirty, sympatie, animozje. W hospicjum też jest życie.

Mariola Kosowicz: Tyle ile będzie można być z tymi ludźmi, tyle będziemy.

Wiem, że ktoś jutro już może nie będzie żył, ale nie siedzę i nie płaczę nad nim. Myślę o tym, co możemy zrobić dzisiaj. Chciał o czymś porozmawiać, to rozmawiamy. Jeśli pacjentce marzą się piękne paznokcie, jakiś kolor włosów albo smakołyk, staramy się, żeby to miała.

Wszystkie sprawy są tak samo ważne.

Nie tylko "chcę" pomaga wychodzić z choroby albo żyć dłużej. To jest bardziej skomplikowane. Na pewno ci, którzy potrafią żyć od kawałka do kawałka, potrafią widzieć wartość w malutkich rzeczach, są spokojniejsi. Wtedy choroba inaczej przebiega.

Mówię swoim pacjentom i słuchaczom, kiedy jeżdżę z wykładami po Polsce: jest taka maksyma - umieramy, jak żyjemy. Więc zamiast na okrągło bać się śmierci, zadbajmy o to, jak żyjemy.


Co złego jest w płaczu?

Bożena Winch: Przychodzi do szpitala bliska rodzina. Widać, że pacjent idzie już w stronę śmierci. I mówią: "Nie opowiadaj głupot. Zobaczysz, jeszcze w przyszłym roku pojedziemy razem na wakacje". On ma ochotę powiedzieć im: "Nie rozumiecie, że ja odchodzę? I po to wam to mówię, żebyście przy mnie byli...".

Czuje się opuszczony, bo nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że on umiera. Rodzina później też czuje się opuszczona i czuje, że opuściła.

Często bliscy chcą zrobić tak zwane wszystko. Szukają różnych form leczenia konwencjonalnego i nic. Aż w końcu wpadają na to, że ten chory ma też duszę...

Bardzo często między rodziną a pacjentem toczy się gra. Oni nie mówią mu, jaki jest jego stan, bo nie chcą go martwić. On woli nie okazywać, że myśli o śmierci, bo nie chce ich martwić.

I rozmawia ze mną, bo chciałby na przykład o czymś zadecydować.

Pewna kobieta spytała mnie, czy mogłabym porozmawiać z jej mężem o tym, że chce być skremowana. Ona sama nie ma odwagi, bo mężowi będzie strasznie przykro. Zapytałam: skąd pani wie, że mężowi będzie przykro? Czy myśli pani, że on nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji? Ona: "A może mu nikt nie powiedział?". Oczywiście, że mąż wiedział.

I ta żona z nim porozmawiała. Płakali oboje strasznie. Ale co złego jest w płaczu?

Trafił do mnie mężczyzna, którego żona poprosiła o znalezienie jej psychologa. Mieli dwójkę dzieci - osiem i czternaście lat. Trudność tam była wielopoziomowa. Mąż był przerażony. Ona długo nie wiedziała, co jej jest, bo wszyscy ją oszukiwali. Czuła się skrzywdzona, że nikt nie zapytał, co chciałaby postanowić w związku z dziećmi. Dzieci nie znały prawdy. Mówiono im, że lekarze nie pozwalają na odwiedziny albo że mamusię by to zmęczyło. Powiedzieć dzieciom, że męczą matkę!

W piątek wieczorem rozmawialiśmy o tym: dlaczego żona nie wie; dlaczego dzieci nie wiedzą; i co należałoby z tym zrobić? Znając jej stan tylko z opisu, czułam, że mamy niewiele czasu. Cała rodzina uznała, że tak będzie najlepiej. Następnego dnia on przyjechał do żony. Powiedział jej, że stan jest bardzo ciężki. I że dobrze byłoby, gdyby dzieci przyjechały się z nią zobaczyć. I czy ona by tego chciała? Nie powiedział jej, że umiera. Prawda jest jak lekarstwo - trzeba ją dawkować. A przedawkowanie może być szkodliwe. Tak uczy pani prof. Krystyna de Walden-Gałuszko, prekursorka psychoonkologii w Polsce i krajowa konsultantka ds. opieki paliatywnej.

Żona odpowiedziała, że tak, bo wie, że umiera. I przygotowała już dla dzieci listy. W niedzielę ojciec odbył rozmowę z dziećmi. Miały wielki żal do ojca, czuły się odsuwane. "Jak my chorowaliśmy, to mama zawsze przy nas była. A nam przy niej nie było wolno!". Wreszcie wszyscy się spotkali. Mama dała dzieciom listy. Pożegnała się z nimi. Napisała, że bardzo je kocha i czego by dla nich chciała. To był testament duchowy.

W takich momentach czuję, że to, co robię, ma sens. Wprowadzam porządek, kiedy ludzie są w chaosie.

Miałam iść do niej we wtorek. Ale mąż zadzwonił, że już nie żyje. Z czym by zostali - ten mąż, te dzieci? Z czym odchodziłaby ta kobieta?

Mariola Kosowicz: Dobre pożegnanie to jest coś naprawdę niesamowitego! Przez rok przygotowywałam pewną kobietę do odejścia jej partnerki życiowej. Przyszła do mnie i powiedziała: "Sama sobie nie poradzę". Chciałabym kiedyś odchodzić, mając tyle miłości, tyle opieki, ile miała jej przyjaciółka.

Ale to nie zdarza się często.

Nie możemy innym narzucać swoich wyobrażeń o tym, jak należy odprowadzać człowieka.

Mąż unikał przychodzenia do żony. Udało mi się kiedyś złapać go na korytarzu. Poprosiłam o chwilę rozmowy w cztery oczy. Jego filozofia była mniej więcej taka: jak kobieta jest zdrowa, to jest do pracy; jak chora, to do piachu. "To ona do pracy, czy do umarcia?" - spytał.

W tym momencie pomyślałam, że on taką drogą idzie i moje intelektualne wysiłki będą bez sensu. Zapytałam go, czy chciałby wiedzieć, co dzieje się z osobą, która odchodzi? Chciał. Opowiedziałam mu, jak bardzo można być wtedy samotnym. Jak strasznie chce się, żeby ktoś przytulił. Niech pan powie żonie wszystko, co było dobre. Niech pan już zostawi to, co było złe - poradziłam.

Przy mnie jeszcze wziął ją za rękę. Został do wieczora. Pielęgniarki mówiły, że ona była z tego powodu bardzo szczęśliwa. Myśleliśmy, że jak został raz, to zostanie i drugi, i trzeci. Żona umarła sama. On nie potrafił być przy niej do końca. Ale i ten jeden dzień to było zwycięstwo!

Do Łukasza jeździłam do domu. Miał nowotwór języka. Bardzo czekał na te wizyty. Opowiadał mi o gwiazdach, kosmosie, o książkach, które czytał. Pomagałam mu wyobrazić sobie, że odpoczywa gdzieś nad morzem, spotkał kobietę, przytula ją i jest mu z tym dobrze. Miał 21 lat i nigdy nie miał dziewczyny.


Byłam u niego kilka dni przed śmiercią. Buntował się przeciwko Bogu. Nie mógł już mówić, tylko pisał. Postawiłam ostro sprawę: masz wybór. Możesz do mnie zatelefonować (a właściwie twoja mama) i wtedy przyjadę do ciebie z księdzem. Możesz też obrazić się na Pana Boga i odejść z tym buntem.

Dostałam telefon, że chce. Przyjął komunię, klęcząc resztkami sił. Podlewałam trawę w ogrodzie, w komórce wyświetlił się jego numer, była 22.30. Wiedziałam, że to dzwoni matka powiedzieć, że nie żyje. Chodziłam po ogrodzie i płakałam. Ale miałam poczucie, że zrobiłam wszystko, co było można, i on już jest teraz bardzo spokojny...

Nie wiem, skąd w takich momentach przychodzą odpowiednie słowa, spokój wewnętrzny.

Nosimy ich w sobie

Mariola Kosowicz: Czasem muszę przejechać się po nocy pustą Warszawą. Puścić bardzo głośno muzykę. Mam taką specjalną płytę - zbieranina z muzyki klasycznej. Kiedy jest włączona, to znaczy, że ktoś mi zmarł.

Przeżywam śmierci pacjentów. Każdą. Nie-których będę pamiętać do końca życia. Do Wandy jeździłam trzy lata, co czwartek na szesnastą. I ten czwartek na szesnastą to był wyjątkowy czas dla mnie i dla niej. Miała nowotwór piersi z przerzutami. Leżała w domu. Do końca nie przeszłam z nią na ty. Ona chciała, powiedziałam, że może tak do mnie mówić, ale że ja wolałabym zostać z nią na pani. Pozwoliło to utrzymać dystans - mogła mnie wciąż traktować jako terapeutkę. Jeżdżę do niej na grób. Pomódl się ty teraz za mnie - mówię. Pomóż mi, bo mam kłopoty - tak sobie gadamy. Miała czterdzieści kilka lat.

Zawsze będę pamiętać Łukasza. Niedawno umarł Grzesiu. Młody chłopak, miał raka układu moczowego. Kiedy wchodziłam do niego do sali, mówiłam: przyszła twoja ulubiona pyskata blondynka. Odpowiadał: "No, nareszcie jest pani".

Rzadko jestem na pogrzebie. W jakimś sensie w ten sposób się chronię. Ale mamy w mojej rodzinie zwyczaj, że na Boże Narodzenie modlimy się za tych, co odeszli. A we Wszystkich Świętych zapalamy w domu świeczki. Zawsze jest też duża świeca, którą moja córka podpisuje: "Wszyscy pacjenci naszej mamy".

Ważna dla mnie jest wiara. Bez niej chyba nie uniosłabym tego cierpienia i tak wielu pytań, na które nie ma odpowiedzi.

Jako psycholog muszę mieć własnego psychologa, czyli superwizora, żeby się poradzić, odreagować swoje napięcia.

Niedawno przeczytałam coś ciekawego. Że my, psychoonkolodzy, lekarze, pielęgniarki, nosimy ukrytą żałobę po naszych pacjentach. Nosimy ich w sobie.

W powszechnym odczuciu żałobę nosi się tylko po bliskich.

Dorota Han-Malicka: Gdy umiera ktoś, kto zapadł mi w pamięć, zaiskrzyło bardziej, mówię sobie: możesz myśleć o tym jeszcze godzinę, a później ucinam. Na razie działa.

Coś mi rozum odbiera

Bożena Winch: Radzę sobie, albo i nie radzę - różnie bywa. Był czas, że powiedziałam: stop, nie przyjmuję nowych pacjentów onkologicznych. Różne rzeczy się w moim własnym życiu dzieją i czuję, że tego wszystkiego jest za dużo.

Mojej przyjaciółce Annie Mazurkiewicz, która miała nowotwór piersi i napisała o tym książkę "Jak uszczypnie będzie znak", żalę się: ja już nie mogę! Szkolę i szkolę tych lekarzy, te pielęgniarki; byłam na tylu konferencjach; na okrągło mówię i piszę o psychoonkologii - a pacjenci wciąż i wciąż potykają się o przeszkody w kontaktach z nimi. Już nie mam siły ciągle walczyć!

Kiedy idę do swojego superwizora (sama jestem superwizorką dla innych), to głównie rozmawiam o warsztacie terapeutycznym. Coś mi rozum odbiera - wiadomo co, emocje! Gubię się jak każdy.

Justyna Pronobis: Buduję w sobie obszar spokoju i równowagi. Za pomocą różnych technik, które pomagają mi się koncentrować. Czasem jest to joga, czasem jakieś formy medytacji oddechowych. Czasem wyjazd w ciszę na Mazury.

Każdego z pacjentów przepuszczam w pewien sposób przez siebie. Ale muszę mieć dystans do ich przeżyć. Myślę, że choremu nie zależy na tym, żebym razem z nim przeżywała jego problemy. Albo, broń Boże, płakała, bo wtedy nie czułby wsparcia.

Z drugiej strony, nie można oddzielić się szybą od tych ludzi. Na własnej skórze przekonałam się, że izolacja powoduje tylko nawarstwianie się trudności.


Na Szaserów przez dwanaście lat pracowałam sama. Na początku myślałam: ja na plecach tu wszystko udźwignę! Dam radę! Mam pomysły! Latam na szkolenia do tych Amerykanów! (Kilka lat mieszkałam w Stanach, mam znajomych w kręgach powiązanych z onkologią). Jakieś dwa lata temu na wewnętrznym klinicznym kongresie usłyszałam: "W poprzednim roku mieliśmy osiem i pół tysiąca pacjentów". No fajnie, osiem i pół tysiąca... - pomyślałam. I ja jestem jednoosobowym zespołem do pomocy psychoonkologicznej? To nie może być ze mną dobrze...

I faktycznie nie było.

Somatycznie zupełnie się rozsypałam. Taka pomroczność mnie ogarnęła, że nie byłam w stanie zobaczyć, w czym tkwi mój problem. To jest jeden z syndromów wypalenia zawodowego. Kiedy się pozbierałam, zobaczyłam, że ja nic mądrzejszego nie byłam w stanie zrobić, niż tylko kompletnie się rozchorować. Bo tego było za dużo jak dla jednej osoby.

Zobaczyłam też, że trzeba mieć różne wątki zawodowe. To pomaga zachować równowagę i najzwyczajniej w świecie chroni.

Magdalena Bidacha: W "Dużym Formacie" była kiedyś rozmowa z lekarką, która pracuje z dziećmi chorymi na raka. Chodzi w koronie (pomysł dzieci) i wprowadziła na oddział żółwia, bo nikt nie ma na niego alergii. Na pytanie, jak oddziela pracę od życia prywatnego, powiedziała, że po drodze do domu ma most, przy tym moście przestaje myśleć o pacjentach, a zaczyna o tym, co ugotuje dzieciom na obiad.

To wzięłam od niej. Jak idę do metra, to jeszcze myślę o pracy, kiedy wsiadam do wagonu - już nie.

* Psychoonkologów kształciła do tej pory Krajowa Szkoła Psychoonkologii. Założona w 2005 r. w Gdańsku przez prof. Krystynę de Walden-Gałuszko, Bożenę Winch i Justynę Pronobis. Szkoliła osoby, które już pracowały z chorymi na raka w szpitalach i hospicjach. Przeszkoliła na kursach ponad dwieście osób: psychologów, lekarzy i pracowników hospicjów. Czterdziestu psychoonkologów to osoby, które zrobiły roczny kurs nauczania psychoonkologii - trenerzy, którzy zdobytą wiedzą mają dzielić się w swoich środowiskach. Wyższe uczelnie medyczne nie kształcą w tej dziedzinie.

Od roku szkoła jest zawieszona ze względu na brak funduszy.


Źródło: Duży Format


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Terapia z udziałem psów-metody pracy, problemy, informatorium dziedzinowe Strona Główna -> Hospicja Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin